Ks. Andrzej Dymer nie żyje

Po długiej chorobie zmarł ks. Andrzej Dymer, do niedawna dyrektor Instytutu Medycznego w Szczecinie, a wcześniej m.in. założyciel Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego w tym mieście. Kapłan miał wykorzystywać seksualnie m.in. nieletnich podopiecznych ogniska młodzieżowego w Szczecinie. Toczyły się w jego sprawie zarówno postępowania cywilne, jak i kanoniczne. – Możemy tylko potwierdzić, że ksiądz Dymer odszedł dziś rano – usłyszał Onet w kurii szczecińsko-kamieńskiej. Miał 58 lat.

Ksiądz Andrzej Dymer zmarł dziś rano po długiej chorobie nowotworowej. Z naszych ustaleń wynika, że już od długiego czasu stan duchownego był bardzo ciężki. W zeszłym tygodniu abp Andrzej Dzięga odwołał ks. Dymera z funkcji szefa Instytutu Medycznego Jana Pawła II w Szczecinie. Zrobił to po tym, jak spotkał się z jedną z ofiar duchownego, który w latach 90. miał molestować małoletnich chłopców. Onet informował wówczas, że stan kapłana od wielu miesięcy jest bardzo ciężki, więc jego praca w instytucie od dłuższego czasu jest ograniczona. – Jego stan był bardzo ciężki. Jakiś czas temu była chwilowa poprawa, ale później znowu się pogorszyło. Miał przerzuty – mówi Onetowi osoba znająca duchownego.

Ofiary księdza Dymera wielokrotnie informowały o krzywdach, które im wyrządzono. Jednak sprawa ruszyła dopiero w 2008 r. po reportażu lokalnej „Gazety Wyborczej” „Grzech ukryty w kościele”. Rozpoczął się proces kanoniczny, a szczecińska prokuratura wszczęła śledztwo. Jednak o ile kościelny sąd uznał Dymera za winnego, o tyle świeccy śledczy dali wiarę duchownemu, nie jego ofiarom. Po kilku miesiącach śledztwo umorzono.

Kilka lat później sprawa wróciła. Tym razem bezpośrednio na wokandę sądową za sprawą subsydiarnego aktu oskarżenia złożonego przez jedną z ofiar. Sąd I instancji sprawę umorzył, jednak – po odwołaniu – inny skład sędziowski nakazał jeszcze raz przyjrzeć się Dymerowi i oskarżeniom o pedofilię. Tu pojawił się kolejny problem. Był rok 2015, a od przestępstwa minęło 20 lat. Sprawę trzeba było umorzyć z powodu przedawnienia. Ksiądz Dymer nie poniósł nigdy kary. Od kościelnego wyroku od razu się odwołał, a sprawy (od 2008 r.) wciąż nie rozstrzygnięto.

SPRAWA Ks. DYMARA. ŚLEDZTWO I APELACJA

W reportażu TVN24 „Najdłuższy proces Kościoła” przedstawiono, że ks. Andrzej Dymer wykorzystywał seksualnie osoby nieletnie, a szczecińscy biskupi wiedzieli o tym od 1995 r. Śledztwo wszczęto jednak dopiero po publikacji dziennikarzy „Gazety Wyborczej” w 2008 r.

W tym samym roku kościelny trybunał skazał duchownego za molestowanie seksualne wychowanków. Dymer złożył apelację. W 2021 r. ostatecznego wyroku instytucji Kościoła wciąż nie było. Nie zapadł także wyrok przed sądami świeckimi – przestępstwa się przedawniły.

Przez tych wiele lat duchownego nie spotkała ani kara, ani ostracyzm w Kościele instytucjonalnym. Przez długi okres nie odsunięto go też od pracy z dziećmi.

KTO ZA DYMERA? NA RAZIE „MĘŻCZYZNA Z PRZESZŁOŚCIĄ”

W zeszłym tygodniu abp Andrzej Dzięga odwołał ks. Dymera z funkcji szefa Instytutu Medycznego Jana Pawła II w Szczecinie. Wiadomo już, kto – przynajmniej tymczasowo – zastąpił duchownego na stanowisku. Według informacji na stronie, p.o. dyrektora został Marcin Janda, który od wielu lat pracował w Instytucie.

To kolejna postać z dość kontrowersyjną przeszłością. Janda był dyrektorem Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Szczecinie. Został odwołany po tym, jak miasto zarzuciło mu wyłudzenie bonifikaty. W 2012 r. Janda został skazany na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata.

Sprawa ma początek w 1999 r., kiedy Janda nie był jeszcze dyrektorem MOPR-u. Chodziło o mieszkanie starszego małżeństwa. Kiedy ci dostali skierowanie do DPS-u, Janda został ich pełnomocnikiem. Działając w imieniu małżeństwa wykupił od miasta 47-metrowe mieszkanie z 75 proc. bonifikaty. Za warty ponad 70 tysięcy lokal, zapłacono jedynie 12,5 tys.

Mieszkanie do małżeństwa jednak nie trafiło. W imieniu państwa W. Janda sprzedał je swojemu ojcu. Przekonywał, że przekazał pieniądze małżeństwu, ale ci nigdy tego nie potwierdzili. Co więcej, po roku mężczyzna w ramach darowizny przyjął mieszkanie od swojego ojca. Po kilku latach sprzedał je za 200 tysięcy zł.

W 2012 r. sąd uznał, że mężczyzna działał na szkodę miasta w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Oszukał urzędników nie mówiąc o tym, że małżeństwo znajduje się w DPS-ie, co wykluczałoby ich w kwestii bonifikaty. Janda nigdy się nie przyznał do winy, jednak sąd II instancji wyrok podtrzymał. Prokurator próbował dowieść także, że mężczyzna oszukał seniorów, ale na to dowodów sąd nie znalazł.

Tajemnicza sprawa zaginięcia dziennikarza powraca! Czy trzecie śledztwo przyniesie jakiś skutek?

– To bardzo niebezpieczny człowiek. Miał motyw, aby zabić Marka Pomykałę i bardzo możliwe, że to zrobił – mówi była żona Tadeusza P., którego jeden ze świadków wskazał jako zabójcę sanockiego dziennikarza.

  • Dziennikarz Marek Pomykała blisko 24 lata temu wyszedł z domu i słuch po nim zaginął. Do dzisiaj nie wiadomo, co się z nim stało, nie znaleziono też jego ciała
  • W sprawie nie działo się nic, aż do 2014 r., kiedy na policję zgłosiła się Alina K., która zeznała, że jej koleżanka twierdzi, iż emerytowany policjant Tadeusz P. miał się jej przyznać do zabicia Pomykały
  • Po tym, jak dziennikarze ujawnili szokujące ustalenia w sprawie śmierci Marka Pomykały oraz – prawdopodobnie związanej z nią – śmierci milicjanta Krzysztofa Pyki, wszczęto nowe śledztwo, tym razem przez prokuraturę w Krakowie

Była żona emerytowanego policjanta Tadeusza P., do której udało się dotrzeć dziennikarzom „Super Nowości”, to kolejna osoba, wskazująca na jego związek z tajemniczym zniknięciem sanockiego dziennikarza Marka Pomykały. Ten blisko 24 lata temu wyszedł z domu i słuch po nim zaginął. Do dzisiaj nie wiadomo, co się z nim stało, nie znaleziono też jego ciała.

29 kwietnia 1997 r. przed godz. 23 dziennikarz wyszedł z domu w Sanoku i słuch po nim zaginął. Wcześniej wpadł do rodziców, mieszkających piętro niżej, po klucze do kiosku, z którego zabrał paczkę papierosów i kluczyki do samochodu. Żona nie chciała mu ich dać, bo był pod wpływem alkoholu. Rodzicom powiedział, że są mu potrzebne, gdyż jutro rano musi zawieźć tekst do redakcji

Przed wyjściem z domu wykonał kilka telefonów, w tym dwa do ówczesnych szefów wojewódzkiej policji – najpierw do wicekomendanta, później do komendanta. O czym rozmawiali? Tego nigdy nie udało się ustalić, obaj funkcjonariusze do dzisiaj zasłaniają się niepamięcią. Do dzisiaj nie udało się też ustalić kto i w jakim celu dzwonił do mieszkania Marka Pomykały z barów Beerland i Bustar. Czy tego wieczoru dziennikarz był z kimś umówiony i czy ta osoba miała coś wspólnego z jego tajemniczym zniknięciem? Tego też do dzisiaj nie udało się ustalić.

Jego samochód znaleziono 30 kwietnia przed zaporą w Solinie. W baku nie było paliwa. Przeszukano jezioro, ale jego ciała nie znaleziono. Policja prowadząca sprawę zakwalifikowała ją jako samobójstwo, bo dziennikarz miał w przeszłości dwie próby samobójcze i leczył się psychiatrycznie. Prokuratura, która śledztwo wszczęła dopiero po dwóch latach na wniosek rodziców dziennikarza, sprawę umorzyła, uzasadniając, że samobójstwo to najbardziej prawdopodobna wersja wydarzeń.

PRZEŁOMOWE ZEZNANIA

W sprawie przez lata nie działo się nic, aż do 2014 r., kiedy na policję zgłosiła się Alina K., która zeznała, że jej koleżanka Wioletta Z. twierdzi, że emerytowany policjant Tadeusz P. miał się jej przyznać do zabicia Pomykały. Miał to zrobić, bo dziennikarz wpadł na trop zbrodni popełnionych przez niego w połowie lat 80. Chodzi o sprawę śmiertelnego wypadku z 1985 r., którego – jak już dzisiaj wiemy, bo ustaliła to prokuratura – sprawcą był Tadeusz P., wówczas wicekomendant leskiej policji. Jechał pijany i potrącił śmiertelnie w Łączkach 40-letniego mężczyznę. Sprawę zatuszowano, a P. nie poniósł żadnej odpowiedzialności. W ubiegłym roku przyznał się do spowodowania tego wypadku. Zrobił to, bo sprawa już się przedawniła i zgodnie z polskim prawem nie poniesie konsekwencji karnych.

Naocznym świadkiem tuszowania prawdziwych okoliczności wypadku był młody milicjant Krzysztof Pyka. Tadeusz P. był jego przełożonym, miał go nakłaniać do podpisania fałszywego, korzystnego dla niego protokołu z miejsca zdarzenia. Milicjant odmówił, trzy tygodnie po wypadku w Łączkach w tajemniczych okolicznościach zaginął. Jego ciało po kilku tygodniach wyłowiono z Soliny. Okoliczności tego zdarzenia nigdy nie wyjaśniono. Świadkowie zasłaniają się niepamięcią.

CZY TRZECIE ŚLEDZTWO PRZYNIESIE PRZEŁOM?

Mimo że w trakcie śledztwa w latach 2014 – 2015 prowadzonego przez Prokurę Okręgową w Rzeszowie dwie osoby, żona i kochanka Tadeusza P., zeznały, że miał im się przyznać do zabicia milicjanta i dziennikarza oraz wskazać miejsce, gdzie dokonał tej drugiej zbrodni, prokurator prowadząca sprawę nigdy go nie przesłuchała. Nie zleciła też przeszukania posesji, gdzie rzekomo miało dojść do zabójstwa, ani miejsca ukrycia zwłok. Śledztwo po raz kolejny zostało umorzone.

31 grudnia ubiegłego roku, po tym, jak dziennikarze nagłośnili sprawę i ujawnili szokujące ustalenia w sprawie śmierci Krzysztofa Pyki i Marka Pomykały, śledztwo zostało wszczęte ponownie, tym razem przez Prokuraturę Okręgową w Krakowie. Śledczy jeszcze raz spróbują wyjaśnić okoliczności śmierci młodego milicjanta z Polańczyka i dziennikarza z Sanoka.

Jak poinformował „Super Nowości” Janusz Hnatko, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Krakowie, postępowanie zostało wszczęte pod kątem zabójstwa. Próbowaliśmy ustalić, czy Tadeusz P. zostanie przesłuchany w tej sprawie oraz czy prokurator zleci przeszukanie posesji, na której miało dojść do zbrodni, ale rzecznik poinformował, że na tym etapie postępowania prokuratura nie ujawnia żadnych szczegółów w sprawie.

„Super Nowościom” udało się dotrzeć do byłej żony Tadeusza P. W 2014 r. kobieta była przesłuchiwana w sprawie śmierci Krzysztofa Pyki i zaginięcia Marka Pomykały. Zeznała wówczas, że mąż miał jej wielokrotnie mówić o tym, że zabił Krzysztofa Pykę. W nocy, kiedy młody milicjant zaginął, mieli pić razem alkohol, a kiedy Pyka był już pijany, Tadeusz P. miał wypłynąć z nim łódką na jezioro solińskie i go utopić. O Pomykale miał jej nigdy nie wspominać – tak kobieta zeznała w 2014 r. Po tym, jak media szeroko opisały szokujące kulisy obu tych spraw, przypomniała sobie rozmowę, która pośrednio łączy Tadeusza P. z tajemniczym zaginięciem sanockiego dziennikarza. – Zapytałam go kiedyś: „Jak ty możesz żyć, mając na sumieniu zabicie dwóch osób” – chodziło mi o pana Krajnika, który zginął w Łączkach i milicjanta Krzysztofa Pykę. Odpowiedział: „Mylisz się, nie dwóch, a trzech, bo trzeciego zakopałem”. W 2014 r. policjanci z Rzeszowa pytali mnie, czy nazwisko Pomykała coś mi mówi, ale ja tego wówczas nie skojarzyłam. Dopiero po obejrzeniu reportaży przypomniała mi się ta rozmowa… Mój były mąż to człowiek bezwzględny, zły i niebezpieczny. W domu trzymał broń, którą mi groził. Jest nieobliczalny, mimo że już nie jesteśmy razem, do dzisiaj się go boję i staram unikać. Miał motyw, aby zabić Pomykałę. Bardzo możliwe, że to zrobił – dodaje.

TO KOLEJNY NOWY ŚWIADEK W TEJ SPRAWIE

Była żona Tadeusza P. to kolejna osoba, która łączy go ze sprawą tajemniczego zniknięcia Marka Pomykały. W ubiegłym roku na policję zgłosił się bliski znajomy dziennikarza, który twierdzi, że kilka miesięcy przed zaginięciem miał mu mówić, że pracuje nad sprawą śmiertelnego wypadku, do którego doszło w PRL-u w Łączkach. Sprawcą miał być wysoko postawiony funkcjonariusz, który nie poniósł konsekwencji, bo sprawie „ukręcono łeb”.

Dlaczego to istotne? Bo w śledztwie prowadzonym przez rzeszowską prokuraturę w latach 2014 – 2015 prokurator prowadząca śledztwo dotyczące Marka Pomykały umorzyła je m.in. ze względu na brak powiązania pomiędzy byłym policjantem Tadeuszem P. a dziennikarzem Markiem Pomykałą. Argumentowała też, że były policjant nie miał motywu, aby go zabić.

ZGINĄŁ BO CHCIAŁ UJAWNIĆ PRAWDĘ?

Dzisiaj już wiemy, że Pomykała wpadł na trop popełnionych przez niego zbrodni. Okoliczności wskazują też na to, że mężczyźni najprawdopodobniej się znali. W 1997 r., kiedy dziennikarz zaginął, Tadeusz P. pracował w sanockiej policji, Pomykała współpracował z drogówką. Czy zginął, bo chciał ujawnić prawdę na temat zbrodni popełnionych przez byłego policjanta?

Tadeusz P., mimo naszych kilkukrotnych prób nawiązania kontaktu, nie odpowiedział na naszą prośbę o komentarz do sprawy. – Nie ma dnia, abym nie myślała o tej sprawie. Mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość i osoba odpowiedzialna za śmierć niewinnych ludzi poniesie konsekwencje i odpowie za zbrodnie, jakie popełniła – podsumowuje była żona Tadeusza P.

Spadek zaufania do polityków. Duda wygrywa, ale z najgorszym wynikiem od ponad dwóch lat. Podobnie Morawiecki i Kaczyński

 

Andrzej Duda, Mateusz Morawiecki i Szymon Hołownia otwierają ranking zaufania w lutym, ale każdy z nich traci sympatie Polaków. Najwięcej w ciągu miesiąca stracił jednak prezes PiS Jarosław Kaczyński, który notuje najsłabszy wynik od ponad dwóch lat. Podobnie jest w przypadku notowań prezydenta i premiera – wynika z sondażu IBRiS dla Onetu.

Andrzej Duda cieszy się w tym miesiącu zaufaniem 38,9 proc. Polaków (-3 pkt proc. w porównaniu do pomiaru ze stycznia). Prezydent tuż po zdobyciu reelekcji osiągnął rekordowy, ponad 50 proc. wynik, a ostatni raz spadł poniżej 40 proc. w lipcu 2018 r. (wówczas 38,7 proc.).

Jeszcze więcej stracił premier Mateusz Morawiecki. Szefowi rządu ufa w tej chwili 37,8 proc. badanych (-5,9 pkt proc.). W jego przypadku to najgorszy rezultat od kwietnia 2018 r. (wówczas 36,5 proc.).

Szymon Hołownia, lider ugrupowania Polska 2050 i były kandydat na prezydenta, ma zaufanie 37,7 proc. osób (-5,6 pkt proc.). W ten sposób wraca do poziomu z listopada ub.r. (wówczas 36,1 proc.).

Czwarte miejsce w lutowym rankingu zaufania zajął Rafał Trzaskowski. Prezydent Warszawy zdobył zaufanie 35,4 proc. respondentów (-0,7 pkt proc.). Pierwszą piątkę zamyka Władysław Kosiniak-Kamysz. Prezes PSL w tym miesiącu jest jednym z niewielu polityków, którzy zauważalnie zyskują, cieszy się zaufaniem wśród 33,5 proc. badanych (+2,7 pkt proc.).

Na kolejnym, szóstym miejscu znalazł się Donald Tusk. Były premier i były przewodniczący Rady Europejskiej zdobył w tym miesiącu zaufanie 28,8 proc. Polaków (+0,1 pkt proc.).

W pierwszej dziesiątce znaleźli się również: Adam Niedzielski – 26,7 proc. (-3,5 pkt proc.), Elżbieta Witek – 24,8 proc. (debiut), Jarosław Kaczyński – 24,1 proc. (-7,6 pkt proc.) oraz Tomasz Grodzki – 21,7 proc. (-0,7 pkt proc.).

Prezes PiS traci w tym miesiącu najwięcej. Podobnie jak prezydent i premier, równie zły rezultat osiągał ostatnio ponad dwa lata temu, w czerwcu 2018 r. (wówczas 21,7 proc.).

RANKING ZAUFANIA IBRiSU. ZIOBRO, BUDKA I SASIN NA KOŃCU

Poza pierwszą dziesiątką znaleźli się: Krzysztof Bosak – 20,3 proc. (+5,5 pkt proc.), Włodzimierz Czarzasty – 19,6 proc. (+1,4 pkt proc.), Zbigniew Ziobro – 19,1 proc. (+0,4 pkt proc.), Borys Budka – 18,1 proc. (+0,8 pkt proc.) oraz Jacek Sasin – 16,8 proc. (-2,4 pkt proc.).

Bosak w lutym zyskał najwięcej zaufania. Ziobro po styczniowym spadku, gdy osiągnął swój najgorszy wynik w historii pomiarów IBRiS dla Onetu od 2015 r., nie powrócił do poziomu ponad 20 proc. Podobnie Budka, ale ten uwzględniany jest w rankingu od marca ub.r.

SONDAŻ IBRiS. JAROSŁAW KACZYŃSKI NA CZELE RANKINGU NIEUFNOŚCI

Przedstawiliśmy ranking pozytywnych wskazań, ale badani wyrażają o politykach również swoje negatywne odczucia. W rankingu braku zaufania liderem tego niechlubnego zestawienia został w lutym Jarosław Kaczyński z wynikiem 66,3 proc. Za nim znalazł się Jacek Sasin – 61 proc. oraz Zbigniew Ziobro – 60,6 proc.

Najmniej negatywnych wskazań notuje minister zdrowia Adam Niedzielski – 32,7 proc., lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz – 33,7 proc. oraz Włodzimierz Czarzasty – 33,8 proc.